| | | Rafał Lisowski | tłumacz literacki języka angielskiego |
|
| | | | | | | | | |
| | |
Kurt Vonnegut
Listy
Kilka tygodni temu ojciec Jane zmarł w wieku 74 lat – wylew, wylew,
wylew, a potem przyjaciel starych ludzi: zapalenie płuc. Wyglądał
zupełnie jak Cary Grant, ale mniej mówił. Przez prawie 20 lat naszego
małżeństwa przysłał jedną pocztówkę. Kiedy Jane przygarnęła wszystkie
dzieci Adamsów, nie odezwał się ani słowem. Zanim skończyła się
pierwsza wojna światowa, zdążył przejść połowę szkolenia marines, więc
Administracja Spraw Weteranów przysłała flagę do domu pogrzebowego, a
pan Joyboys rozłożył ją na trumnie. Moja teściowa kazała ją zdjąć, bo
takie rzeczy robi się tylko dla ludzi, którzy oddali życie za kraj.
Miała rację. U szczytu trumny leżał olbrzymi gangsterski wieniec. Gdy
potem Jane spojrzała na bilecik, okazało się, że przysłało go
Stowarzyszenie Wyścigów Aut Miniaturowych z Wabash Valley. Nie te
zwłoki.
Truman Capote
Nowy Orlean
(ze zbioru Portrety i obserwacje)
Moje zainteresowanie panią Y. ma dość kliniczną naturę i nie jestem,
wstydliwie przyznaję, przyjacielem, za jakiego mnie uważa, gdyż nie
sposób czuć wobec niej bliskości: jest zbyt baśniowa, to ktoś realny –
lecz nieprawdopodobny. Jest jak fortepian w jej salonie: elegancki,
lecz nieco rozstrojony. Jej domu, starego nawet jak na N.O., strzeże
czarne ogrodzenie z wyszczerbionego żelaza; panna Y. mieszka w ubogiej
okolicy, pełnej ogłoszeń oferujących pokoje na wynajem, stacji
benzynowych, knajp z szafami grającymi. A jednak w czasach gdy jej
rodzina sprowadziła się tutaj - oczywiście dawno temu – nie było w
całym N.O. wspanialszego miejsca. Dom, przyduszony pochyłymi drzewami,
ma poszarzałą fasadę; lecz w środku fantastyczność dziedzictwa panny Y.
jest wszędzie widoczna: od stukotu jej laski, gdy schodzi po schodach
jak ptasie skrzydła, drży kryształ; jej twarz, serce z pomarszczonego
jedwabiu, odbija się niczym mgła w sięgających sufitu lustrach; panna
Y. osuwa się (zauważcie, jak starannie dba wówczas o komfort swych
starych kości) na fotel ojca ojca ojca, nikczemnie surowy mebel o
podłokietnikach w kształcie lwich głów. Jest piękna tu, w chłodnym
mroku swego domu, i bezpieczna. To ściany, płot, meble jej dzieciństwa.
„Niektórzy rodzą się, żeby być starymi; ja, na przykład, byłam okropnym
dzieckiem bez żadnych przymiotów. Ale lubię być stara. Dzięki temu
czuję się bardziej – zawiesiła głos i gestem wskazała ciemny salon –
bardziej stosowna”.
Peter Harris
Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu
Aby dotrzeć do więzienia o najwyższym rygorze Pretoria Central, trzeba
przejechać przez potężny kompleks wojskowy Voortrekkerhoogte, kwaterę
główną Południowoafrykańskich Sił Obrony. Po obu stronach drogi ciągną
się koszary – jednakowe brązowe budynki pasujące do suchego, brunatnego
weldu. To największa baza w Afryce. Szpetne miejsce. Za szarymi murami
leży obca kraina otępiających zasad zamieszkana przez żołnierzy –
smutnych ludzi, którzy znajdują ukojenie we wspólnocie procedur, a
odległa perspektywa śmierci dodaje im wigoru. Wiem, bo tam byłem.
Bardzo często widzę startujące C130, oliwkowe ptaki o pękatych
brzuchach pełnych żółci. Lecą do Angoli, Mozambiku czy Namibii (wtedy
jeszcze nazywanej Afryką Południowo-Zachodnią), by podsycać podejrzane
wojny nieopisywane w gazetach. Te konflikty na północy, o których
prędko zapominamy, nigdy nie wydają się nam prawdziwe, chyba że ktoś
znajomy stamtąd nie wróci. A większość z nas zna kogoś takiego.
Muszę przyznać, że jestem uprzedzony do Pretorii. Nigdy nie potrafiłem
oddzielić ślicznej purpury jakarand rosnących wzdłuż każdej alei od
planowanego i wcielanego tu w życie cierpienia. Brałem udział w zbyt
wielu rozprawach i zbyt wiele razy odwiedziłem więzienie, które tłamsi
każdego, kto tam trafi, żebym zachwycał się kwitnącymi jakarandami. W
Pretorii niewiele jest piękna. Na ulicach zawsze roi się od
biurokratów, policjantów i żołnierzy przemykających między wielkimi
blokami z betonu – potężnymi budynkami rządowymi, skąd steruje się
krajem. Znad asfaltowych jezdni unosi się duszący, rozedrgany żar.
Jim Powell
Rozdarta kurtyna
Poszedłem do łazienki i zwymiotowałem do sedesu. Zwymiotowałem
wszystko: całą zawartość żołądka, choć niewielką, całą zawartość mnie
samego – wszystko, czym, jak mi się wydawało, byłem, wszystko, co
kiedykolwiek zrobiłem, pomyślałem, poczułem i powiedziałem. Całe moje
życie wylądowało w brudnej muszli klozetowej ciasnego pokoju hotelowego
w Warszawie. Pociągnąłem za uchwyt i spłukałem je. A potem pociągnąłem
jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze.
Wypłukałem usta i umyłem zęby. Wróciłem do pokoju i położyłem się na
łóżku. Z początku nie czułem nic. Byłem nikim. Nie istniałem. Wszystko,
czym kiedyś byłem, zostało wypatroszone, spłynęło do ścieku, z którego
wypełzłem. Pozostałem tylko pustym naczyniem: samotnym, niewinnym,
bezkształtnym, leżącym na łóżku nędznego pokoju w Polsce tak samo jak w
dniu urodzin w 1930 roku. Tylko że wtedy była przy mnie matka, by mnie
karmić, chronić i kochać, a teraz nie miałem nikogo i niczego.
Zacząłem płakać. Nie cichymi łzami bolesnego żalu, ale gwałtownymi
spazmami niewyobrażalnej straty. Opłakiwałem mamę. Opłakiwałem mój
kraj. Opłakiwałem ludzkość. Opłakiwałem samego siebie. Rozpaczałem z
powodu każdego, kto kiedykolwiek żył. Rozpaczałem falami całkowitej
ciszy, kiedy zdawałem się w ogóle nie oddychać. Rozpaczałem udręczonym
jękiem, w bezsilności waląc pięściami w twarde, obojętne łóżko.
Gitty Daneshvari
Szkoła strachu
Dzwonek to nie dzwonek. Choć rzeczywiście zrobiony z metalu i znany z
tego, że dzwoni, w rzeczywistości dzwonek to znacznie więcej. To smak
kiełbaski z grilla, pieczenie spalonej słońcem skóry po całym dniu
zabawy na powietrzu i zapach chloru ze świeżo czyszczonych basenów. To
obietnica meczów piłki nożnej, nocy u kolegów i turniejów gier
komputerowych, a wszystko nieprzerywane odrabianiem lekcji. Krótko
mówiąc, dzwonek otwiera drzwi do lata.
W szkole dla dziewcząt Brunswick w eleganckiej londyńskiej dzielnicy
Kensington grupka dwudziestu uczennic w mundurkach czekała na
ostateczny sygnał, że rok szkolny dobiegł końca. Z desperacją w oczach
wpatrywały się w zegar i czekały na dzwonek. Granatowe buciki z
niecierpliwością stukały o nogi wysłużonych krzeseł, zagłuszając głos
nauczycielki.
Niezwracanie uwagi na nauczycielkę należało do wypróbowanych sztuczek,
ale tego dnia dziewczęta osiągały biegłość gwardzistów przed pałacem
Buckingham – tych jegomości w futrzastych czapkach, którzy na nic nie
reagują. Coraz bardziej sfrustrowane uczennice zastanawiały się, czy
dzwonek zrobił sobie wolne. Był z tego znany, szczególnie podczas
egzaminów, odpytywania przy tablicy i innych szkolnych uciążliwości. |
|
| | | | | | |
| |
|